To była, zdaje się, ostatnia klasa podstawówki. Miałam może 15 lat i razem z siostrą udało nam się pójść na pierwsze w życiu zgromadzenie geeków. Nie był to żaden comicon, gdyż nie bez powodu używam słowa ‘pójść’. Z tego, co pamiętam, albo doczłapałyśmy tam z buta, albo dotelepałyśmy się autobusem. Polkon, bo tak nazywało się wydarzenie, odbywał się w naszym rodzimym Białymstoku i, ku bezbrzeżnemu zdumieniu lokalnej społeczności maniaków fantasy powitał całą śmietankę autorów, z Terrym Pratchettem i Andrzejem Sapkowskim na czele. Grono wielbicieli gatunku w Białymstoku było tak niewielkie, że nawet nie trzeba się było za bardzo nakolejkować po autografy, ani bić o miejsca na panelach autorskich.
My przyszłyśmy tam dla Sapkowskiego, albowiem musiałyśmy się dowiedzieć, kiedy to raczy opublikować następną część sagi, a pan w osiedlowej księgarni miał dosyć dwóch dzieciaków, które codziennie (tak, codziennie) przychodziły po szkole i pytały, czy już jest. Od ponad roku. Codziennie. Nawet w weekendy fatygowałyśmy się tylko po to do jego sklepu. Podziwiam cierpliwość tego dzielnego księgarza, ktoś inny na jego miejscu wywiesiłby po prostu kartkę na drzwiach sklepu głoszącą, że kolejnej części ‘jeszcze nie ma’…
Ale wracając do Polkonu. Oprócz tego, że musiałam wydać ostatnie uciułane oszczędności na książkę Pratchetta, którego do tej pory nie znałam, ale jak już jest, to przecież głupio nie wziąć autografu, w końcu przyjechał z dalekiego kraju na to wygwizdowo, niech wie, że my są oczytane Podlasiaki (nota bene do tej pory nie skończyłam tej książki, zaczęłam i stwierdziłam, nie moje klimaty… przepraszam, Terry!) Pomiętosiłam trochę wolumen, żeby nie wyglądał na zupełnie nowy. Tu muszę dodać, że pomimo piętnastego roku życia ja i moja siostra wyglądałyśmy raczej na dziesięciolatki w przebraniu i przed wejściem dokładnie sprawdzano nam legitymacje szkolne. Zakładam, że i tak nam nie uwierzyli, ale, że byłyśmy jedynymi dziewczynami na całym wydarzeniu, bramkarze chyba stwierdzili, że wpuszczą nas dla dodania kolorytu. Panel z Sapkowskim zaplanowany był jako ostatni tej soboty i cierpliwie siedziałyśmy słuchając dyskusji, której wcale już nie pamiętam. Nadszedł czas na pytania. Nie byłabym sobą, gdybym nie skorzystała z okazji bezpośredniej interakcji z idolem, pomimo, że siostra ciągnęła mnie w dół za rękaw. Dobrze wiedziała, że narobię siary, ja to miałam w zwyczaju.
Moderator wydarzenia jako prekursor trendu diversity&inclusion, który Disney podłapał dopiero dwadzieścia lat później, udzielił mi głosu. Do tej pory pamiętam, jakim pytaniem pojechałam. Dobrze je sobie zaplanowałam.
‘W pana książkach postacie kobiece są właściwie identyczne. Czy planuje pan wprowadzić jakieś bardziej różnorodne, wielowarstwowe charaktery? Czy nie uważa pan, że jest to problem w fantastyce w ogóle?’
Nie byłam przygotowana na to, że cała sala wybuchnie śmiechem, co właśnie się stało. W sumie, pewnie jakiekolwiek pytanie padłoby z ust kurduplary w wyciągniętym sweterku reakcja byłaby taka sama. Temat tylko ją spotęgował. Sapkowski zachował jako taką powagę, ale też w końcu zarechotał dyskretnie. Nie pamiętam, co mi odpowiedział. Nic, co zakryłoby rumieniec zażenowania i obroniłoby mnie przed piorunującym spojrzeniem siostry. Kiedy się skończyło i poszłyśmy do niego po autograf, był dla nas ojcowsko miły i zostawił uroczą dedykację. ‘Dla Ulci i Maryni’.
Dwadzieścia lat później, wracając do tego wydarzenia i licząc wszystkie inne doświadczenia, kiedy próbowano mnie usadzić w przeróżnych pokojach, na różnych zebraniach wiem, że nie ma co czekać, aż ktoś łaskawie odda sprawiedliwość różnorodności kobiecych postaci, które przecież spotykamy w codziennym życiu. Jeśli marzy się o takiej bajce, trzeba samej ją opowiedzieć. Jeśli nie chcesz być ‘Ulcią’, sama musisz zacząć podpisywać własne książki.